Lucyna Olejniczak


Lucyna OlejniczakLucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie.
Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Miłośniczka kotów.
Autorka  takich książek jak: "Wypadek na ulicy Starowiślnej" ( Replika 2007, wznowienie 2013 ), "Dagerotyp. Tajemnica Chopina" ( Aurum 2010 ), "Jestem blisko" ( Prószyński i s-ka" 2012 ) i "Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela" ( Czarno na Białym 2013 ).  Ale przede wszystkim jest autorką bestsellerowej kilkutomowej sagi" Kobiety z Ulicy Grodzkiej"(Prószyński2014 do teraz).
Ma też na swoim koncie udział w antologii kryminalnej "Zatrute Pióra" oraz współpracę z nowohuckim "Lodołamaczem", dla którego pisała cykl felietonów o Nowej Hucie. Jej książki są tłumaczone na kilka języków, ukazały się w Stanach i Nowej Zelandii.


Fragmenty książek

"Wypadek na ulicy Starowiślnej"- Replika 2007 (wznowienie 2013)
Wpatrywałam się w ekran komputera z lekkim osłupieniem. Notatka, na którą natknęłam się przeglądając internetowe wydanie "Dziennika", była z pozoru zwyczajna i mało interesująca. Ot, relacja, jakich wiele, z udanej akcji gaszenia pożaru na jednej z krakowskich ulic.
To jednak, co ją wyróżniało spośród innych, to fakt, iż dotyczyła wydarzeń, które miały miejsce w Krakowie ponad sto lat temu. Było w niej coś jeszcze - coś, co sprawiło, że nie mogłam oderwać wzroku od monitora.
Strażakiem, który jechał do tego pożaru i który uległ przy tym wypadkowi, był mój rodzony pradziadek.
Podekscytowana sięgnęłam po telefon i wystukałam numer do córki. Czekając, aż w końcu podniesie słuchawkę, przeglądałam jeszcze raz cały tekst od początku.
 -Bardzo jesteś zajęta?- spytałam i nie dając jej dojść do głosu, ciągnęłam dalej: - bo jeśli nie, to posłuchaj, co właśnie znalazłam w Internecie.
-Zamieniam się w słuch - odparła Magda.
-Wczorajszy dzień ( 13 i piątek) można nazwać istotnie feralnym - zaczęłam czytać przesadnie dramatycznym tonem - albowiem oprócz zawalenia się domu przy ulicy Bogatej zaszły jeszcze dwa inne wypadki. I tak o godz. 7-ej wieczorem zawezwano straż pożarną na ulicę Starowiślną, gdzie z wycierów kominowych pod l.6 rozchodził się dym na ulicę, budzący podejrzenie pożaru. Gdy straż w całym pędzie wjeżdżała na ulicę, wóz uderzył o niewyjeżdżony bruk, przyczem spadł na ziemię sierżant Teodor Henzelmann i skaleczył się dość ciężko, odnosząc trzy rany w głowę.
Drugi "zaszły" wypadek już mnie nie interesował, więc pominęłam dalszą część tekstu i zrobiłam efektowną pauzę. Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza.
 -Henzelmann? - Magda odzyskała wreszcie głos i czułam, jak ogarnia ją takie samo podniecenie. -Ale skąd ten dziwaczny język i gdzie ty to znalazłaś? Piszą tam coś więcej o pradziadku?
-Dziwaczny język, bo to notatka z 1900 roku, moja droga. A znalazłam ją w "Dzienniku", w rubryce "W Krakowie przed stu laty". Niestety to już wszystko. Resztę mogłabym pewnie znaleźć w tamtym numerze "Czasu" krakowskiego, ale to raczej mało prawdopodobne.
Usłyszałam, jak po drugiej stronie Magda rozmawia z kimś o niezrealizowanych zamówieniach i złych fakturach.
-Mamuś, przepraszam, ale muszę kończyć. Rozumiesz, my kierownicy - podkreśliła to z udaną powagą - jesteśmy ludźmi niezwykle zajętymi… Wpadnę dziś do was na obiad, to porozmawiamy. Dobrze?
-O której będziesz?
-Po czwartej. Na razie.
Odłożyła słuchawkę, a ja uśmiechnęłam się do własnych myśli. Moje dziecko, od niedawna kierownik jednego z działów w hipermarkecie, bardzo przeżywało swój awans, pokrywając to dla niepoznaki żartami, jakby uprzedzając nasze ewentualne docinki. Nasze, czyli Tomka, jej brata, i moje. Ale byliśmy z niej dumni i żadne z nas nie ośmieliłoby się jej dogryzać. No, chyba że tak tylko troszeczkę…

Przy obiedzie tematem numer jeden był oczywiście pradziadek i związana z nim notatka. Musiałam jeszcze raz opowiedzieć, gdzie i w jakich okolicznościach znalazłam tę informację.
-Wiedziałaś, że pradziadek był strażakiem? - spytał Tomek.
-O tym, że był strażakiem wiedziałam z opowiadań mojego ojca i jego sióstr, czyli moich ciotek. W zależności od tego, która to z nich opowiadała, raz był brandmistrzem, innym znów razem zastępcą komendanta. W rzeczywistości był sierżantem, jak wynika z tej notatki, ale to akurat nie ma tu nic do rzeczy. Nic więcej na jego temat nie wiem albo po prostu nie pamiętam. Teraz żałuję, że nie słuchałam opowiadań ojca, uważając, że to zwykłe trucie.
-To nie jest jakiś przytyk do nas? - upewniła się Magda.
-Ależ skąd... Wracając jednak do pradziadka: bardzo chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat. Wiecie, o co mi chodzi. Jakim był człowiekiem, jak wyglądał i czy jestem do niego podobna - przecież jakieś cechy musiałam po nim odziedziczyć.- Czy był cholerykiem, czy też człowiekiem spokojnym?
-Jeśli to był twój pradziadek, to z całą pewnością był cholerykiem - stwierdziła Magda kończąc swoją porcję pierogów z kapustą i grzybami.
-Bo jeśli chodzi o zdolności artystyczne…- mimo mojego cholerycznego usposobienia pominęłam tę uwagę milczeniem- …to raczej odziedziczyłyśmy je z ciotką Wandą po dziadku ze strony naszej mamy. Podobno był bardzo utalentowany. Potrafił zrobić niemal wszystko… Nana, zmiataj stąd!
Już od dłuższego czasu kotka usiłowała zaglądać nam do talerzy. Jak zwykle, wszędzie jej było pełno. Podczas wyjmowania zakupów wchodziła do reklamówek, żeby osobiście obwąchać każdy produkt. Czasami, kiedy pracowałam przy komputerze, pojawiała się niespodziewanie na moim biurku i ze spokojem przechadzała się po klawiaturze, włączając przy tym funkcje, z których początkowo nie umiałam wyjść.
Tym razem przesadziła, wskakując na stół podczas naszego obiadu, musiałam ją więc stanowczo stamtąd zrzucić.
-O czym to ja mówiłam?...-podjęłam po chwili - A, już wiem! Dziadek potrafił zrobić wszystko. Naprawiał instrumenty muzyczne, sprzęt rolniczy, gospodarczy, robił zabawki dla dzieci, a nawet buty. Ale z całą pewnością to nie był szewc, tylko artysta. Najlepszy dowód, że po jego śmierci, znaleziono na strychu całą skrzynię butów tylko na jedną nogę. To była prawdziwa sztuka dla sztuki.
-Naprawdę? - dzieci popatrzyły na mnie z rozbawieniem.
- Nigdy wcześniej tego nie mówiłaś - zdziwiła się moja córka. - Mogłabyś czasami poopowiadać ciekawostki o twoich przodkach. Zwłaszcza o takich zakręconych, jak ten.
- Ten zakręcony dziadek to w takim samym stopniu wasz przodek, jak i mój…Zresztą opowiadałam wam już o tym kiedyś.
-Coś tam chyba rzeczywiście mówiłaś - Tomek wstał od stołu, żeby sprzątnąć puste talerze. - Wróćmy do Teodora. Może ktoś z rodziny wie o nim więcej niż ty?
-Mamuś…- Magda oddała swój talerz bratu -Tak się właśnie zastanawiam…a gdybyś tak napisała o tym opowiadanie? Zawsze interesował cię ten temat, masz w domu książki i dostęp do Internetu. Nie chciałabyś spróbować? Przecież to całkiem niegłupi pomysł.
-Opowiadanie? - zastanowiłam się głośno. -A może nawet całą książkę…
- Albo operę! - zawołał Tomek już z kuchni - Pijecie herbatę?
-Mamo…-jęknęła Magda. - Czy ten człowiek mógłby choć raz być poważny?
-To znaczy, że nie pijecie?- usłyszałyśmy jego rozbawiony głos, a chwilę potem brzęk wyjmowanych z kredensu szklanek. - Taka opera to byłaby wielka rzecz. Aria z hydrantem, duet przy beczkowozie i płomienny chór strażaków w finale czwartego aktu. Koniecznie po włosku, bo inaczej Kaczyński nie puści tego w "Rewelacji miesiąca".
Kiedy chwilę później przyszedł z herbatą na tacy, miał już poważną minę.
-Magda ma rację - powiedział stawiając przed nami szklanki. - Spróbuj coś na ten temat napisać.
-Tylko gdzie ja znajdę jakieś materiały?
-Możesz pogrzebać w archiwach - zasugerował Tomek.- Są jeszcze przecież biblioteki i czytelnie. W końcu mieszkasz w Krakowie, a nie na wsi. Nie bardzo wiem, w czym problem?
-Szkoda, że mój ojciec już nie żyje, bo on…Ale, ale…- przypomniałam sobie nagle - przecież jest jeszcze jego siostra. I z tego, co wiem, ma całkiem niezłą pamięć. Będę musiała któregoś dnia do niej zajrzeć.
-A może powinnaś się najpierw wybrać do komendy straży pożarnej. - Magda przestała na chwilę przerzucać kanały w telewizorze. - Tam przecież muszą mieć coś takiego jak archiwum. Poza tym stare dokumenty są też pewnie przechowywane w parafiach.
-No dobrze - zgodziłam się. - Załóżmy, że znajdę odpowiednie materiały i opiszę mojego pradziadka. Powstanie kolejna historia rodzinna z kolejnym na wpół mitycznym przodkiem w roli głównej - umilkłam i przez chwilę wpatrywałam się w ekran, chociaż akurat nie było nic ciekawego do oglądania. - Chodzi mi o to, czy warto podejmować tak oklepany temat? W dodatku ten dziewiętnastowieczny Kraków też wydaje się troszeczkę banalny.
-A więc napisz stustronicową książkę o wiecznie naćpanych nastolatkach albo zdziczałej biedocie w jakimś obskurnym miasteczku - odparł Tomek - Najlepiej na Śląsku. Im więcej brzydoty, tym więcej punktów zarobisz u krytyków. Koniecznie wspomnij też o bezrobociu oraz przemocy w rodzinie.
-Teraz modna jest pedofilia - dorzuciła Magda.
-Racja - przytaknął jej brat. - Konsumpcjonizm jako nowa religia też nie jest zły. Znalazłoby się jeszcze parę godnych tematów. Będzie przynajmniej wiadomo, że nie uciekasz od współczesnych problemów, czyli od brudu, biedy, brzydoty i bezrobocia. Krótko mówiąc, cztery razy " B".
-Ale nie przychodzi mi do głowy żadna historia, która dotyczyłaby współczesnej młodzieży - powiedziałam.
-Mamo, o czym ty mówisz? - zaśmiał się Tomek. -Historie to niech sobie opowiadają w amerykańskich filmach. Ty jesteś pisarką. Przede wszystkim zapomnij o jakiejkolwiek fabule, bo się tylko skompromitujesz. Fabuła wyszła z mody kilkadziesiąt lat temu.
-Do czego właściwie zmierzasz? - spytałam ostrożnie.
-Do tego, żebyś pisała tylko takie książki, jakie sama chciałabyś przeczytać. Nie zastanawiaj się nad tym, czy to będzie mądre, czy naiwne. Podobno Puszkin powiedział, że poezja powinna być odrobinę głupia. To samo chyba dotyczy prozy. A teraz cisza, bo chcę zobaczyć, jak wyszła Cracovia.
To mówiąc odwrócił się w stronę telewizora, gdzie właśnie zaczynał się "Sportowy Express".
Przeniosłyśmy się z Magdą do kuchni, żeby sobie spokojnie poplotkować. Żadnej z nas nie interesowała piłka nożna. Znam wprawdzie nazwiska kilku piłkarzy, wiem, kim byli Pele, Lato czy nawet Maradona, ale obawiam się, że dla mojego syna są to już postacie biblijne, w dodatku ze Starego Testamentu.

"Dagerotyp. Tajemnica Chopina"- Aurum 2010
Claude zamyślił się przez chwilę i odstawił sztućce na brzeg talerza.
-Powiadasz, że ludzi interesują takie sprawy? Hm...
Spojrzałam na niego pytająco.
-Pewnie, że interesują. Przecież to pasjonujące - powiedziałam, wzruszając ramionami.
-To zabawne, bo i u nas odkryliśmy niedawno ciekawą historię rodzinną. Chcecie posłuchać? A nawet jak nie chcecie, to i tak opowiem - uśmiechnął się i sięgnął po kieliszek dla przepłukania gardła. - Sprawa dotyczy Marie, odległej przodkini Sophie, ze strony matki. To jakaś jej trzy razy prababka, a raczej siostra tejże. Bardzo to skomplikowane, ale nie jestem genealogiem, nawet amatorem i zawsze gubię się w tych koligacjach i w tych wszystkich pra - pra -pra. W każdym razie, jakkolwiek by to brzmiało, to siostra  pra-pra-prababki mojej żony. Była utalentowaną i piękną kobietą, co widać na tym tutaj autoportrecie - wskazał palcem na wiszący nad nami obraz - ale i kimś w rodzaju czarnej owcy w rodzinie, bo związała się w młodości z paryską cyganerią i... Zresztą, sami się przekonacie co było dalej. Ta historia to też dziewiętnasty wiek, a dokładniej: pierwsza jego połowa.
-To jest jej autoportret? -zdziwiłam się - przecież zawsze mówiliście, że nie wiecie, kogo ten obraz przedstawia.
-Bo i nie wiedzieliśmy, to prawda, ale od jakiegoś już czasu wiemy. Podczas wymiany starej, zniszczonej ramy w zeszłym roku, odkryliśmy podpis Marie, częściowo ukryty pod starą oprawą. - Sophie podsunęła mi półmisek z pieczoną kaczką. Złote krople tłuszczu spływały z zarumienionej, chrupiącej skórki, nawilżając pokrojone równiutko plastry mięsa. Miałam już dość, ale nie umiałam się oprzeć temu widokowi i zapachowi.
-Taak...?
-Otóż znalazłem na strychu naszego domu w Szampanii - zaczął Claude dobrze znanym mi, gawędziarskim tonem - stary sekretarzyk z czereśniowego drzewa, dość zniszczony, ale wart konserwacji. Mam znajomego konserwatora, który potrafi robić cuda z powierzonymi mu antykami...
Teraz już wiedziałam dlaczego wszystkie antyki w domu moich przyjaciół były w tak idealnym stanie, niemal nienaruszone zębem czasu. Inna rzecz, że dawniej stolarz był jednocześnie artystą i bardzo poważnie traktował swoją pracę. Starałam się nie myśleć przy tym o moich rozsychających się szafkach w kuchni i nie domykających się drzwiach od szafy.
Skupiłam znów uwagę na gospodarzu.
 -Tak więc, jak już powiedziałem, zawiozłem do niego ten sekretarzyk i ku mojemu zdumieniu okazało się, że pod jedną z licznych szufladek była przemyślnie skonstruowana skrytka, a w niej kilka paczek starych listów. Listy adresowane były do tej trzy razy prababki Sophie... Słuchajcie - przerwał nagle - wiemy już o kogo chodzi, będę ją więc nazywał prababką, żeby nie komplikować, dobrze?
Zgodziliśmy się szybko, zaintrygowani historią, a Claude kontynuował.
-Nadawcą tych listów była jej rodzona siostra, kobieta z naszego dagerotypu. Pamiętasz ten dagerotyp?
Tak, pamiętałam go doskonale. Stał w salonie na kominku, wśród innych starych zdjęć, najbardziej z nich wszystkich zniszczony. Na metalowej, pokrytej plamami płytce, w czarnym welwetowym obramowaniu i ozdobnej, srebrnej ramce widniała ledwie rozpoznawalna podobizna młodej kobiety w staroświeckiej sukni. Sophie wiedziała tylko, z przekazów rodzinnych, że to siostra jej odległej pra - prababki, ale nie interesowała się tym zbytnio. W starym zamku, jak zawsze w takich miejscach, pełno było portretów i innych pamiątek po przodkach.
-I co, przeczytaliście te listy? - zapytaliśmy niemal jednocześnie z Tadeuszem.
-Nie wszystkie, jest ich sporo, ale jeden lub dwa mam tu gdzieś, jeśli chcecie zobaczyć...
-Kochanie, może nie teraz... - Sophie zatrzymała gestem męża, który wstawał właśnie od stołu. - Zjemy kolację i przeniesiemy się do salonu, wtedy można spokojnie przeglądnąć te papiery bez obawy, że je poplamimy tłustymi palcami.
Claude odruchowo wytarł palce w lnianą serwetkę, ale usiadł z powrotem na krześle.
-Chyba masz rację - przyznał. - Nie pomyślałem o tym.
Zapowiadało się interesująco. Poczułam przyjemny dreszczyk emocji, jak zawsze wtedy, gdy stykałam się z jakąś tajemnicą z przeszłości. Skrzypki za oknem grały teraz jakby głośniej, dźwięk sztućców przypominał niemal odgłosy z kuźni; miałam bardzo wyostrzone zmysły. Z trudem doczekałam końca kolacji.
- O, proszę - pół godziny później Claude wszedł do salonu z kilkoma pożółkłymi kartkami papieru. Odstawiłam przyniesione przez Sophie wino na malutki intarsjowany stolik i sięgnęłam po listy z niecierpliwością.
Listy z wyblakłym miejscami atramentem, pokryte były równym, starannym charakterem pisma. Mogłam w zasadzie bez trudu odczytać większość wyrazów. W pierwszym dziewczyna opisywała jakieś wydarzenie w drodze z lekcji rysunków. Przebiegłam tylko wzrokiem jego treść, całość zamierzałam przeczytać dokładnie po powrocie do naszego pokoju. Wolałam mieć przy tym jednak słowniki pod ręką.
 Dwa następne listy, na pierwszy rzut oka, nie zawierały niczego szczególnego. Ot, jakieś tam informacje o ostatnich zakupach, o tęsknocie za domem, ale przede wszystkim o zauroczeniu Paryżem i otaczającymi ją ludźmi.
-I to wszystko? - spytałam lekko zawiedziona. - Spodziewałam się większej sensacji niż zwykłe listy...
-Jest i sensacja - Claude zrobił tajemniczą minę. - Wszystkich listów nie zdążyłem jeszcze przejrzeć, ale i tak dowiedzieliśmy się dużo, dużo więcej...
-Na przykład?
-A choćby tego, że Marie miała wtedy romans, a może i dziecko z pewnym młodym cudzoziemcem. Skandal jak na tamte czasy.
- Rozumiem, że kochankiem był jakiś malarz z tej cyganerii właśnie?- upewnił się Tadeusz.- A jakie to były lata, dokładnie?
-Lata trzydzieste dziewiętnastego wieku. I to wcale nie był żaden malarz , myślimy raczej o jakimś młodym muzyku, który przyjechał wtedy do Paryża.
- Cóż, to trochę komplikuje sytuację - nie udało mi się ukryć zawodu w głosie - bo, o ile mi wiadomo, w tamtych czasach do Paryża przyjeżdżało sporo młodych artystów z całej Europy. Choćby Liszt, Chopin, czy …- zamilkłam nagle zaskoczona, widząc minę Claude’a. - No nie, chyba nie chcesz powiedzieć, że to był Chopin?

"Jestem blisko"- Prószyński i S-ka" 2012
- Czy sądzi pan, że ta księga naprawdę mogła mi przynieść pecha? - spytała nieśmiało Marta. - Podobno nie można jej dotykać, a ja to zrobiłam. I teraz mam wrażenie, że coś złego przytrafiło się Małgośce…
- Nie wydaje mi się, żeby to miało jakikolwiek związek z księgą. - Władysław uciekł spojrzeniem w bok. - Kto dziś wierzy w takie rzeczy? - powiedział bez przekonania. - Wiecie co? Pójdę powróżyć - zmienił nagle temat. - Może runy dadzą nam jakąś odpowiedź?
Zabrał złożone na kanapie białe prześcieradło, pozostałość po poprzednich wróżbach, i wyszedł szybko z domu, jakby bał się, że go ktoś zatrzyma.
Podeszliśmy do okna i dyskretnie obserwowaliśmy jego poczynania. Nie chcieliśmy Władysława peszyć, ale też nikt z nas nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz. Zaczął wiać nieprzyjemny zimny wiatr.
Za oknem robiło się już ciemno, więc Władysław zatrzymał się w plamie padającego z okna światła. Mocując się z wiatrem, rozłożył prześcieradło na trawie i z widocznym trudem usiadł na jego brzegu. Po chwili wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki woreczek z runami i rzucił je przed siebie. Zamiast jednak siedzieć jeszcze przez chwilę w skupieniu, zerwał się na nogi i zaczął czegoś gorączkowo szukać w trawie.
- Zgubił runy… - Nie mogłam się opanować, czułam, jak wzbiera we mnie nerwowy chichot.
Marta podeszła do nas zaciekawiona.
- Co się dzieje?! - zawołała do Władysława przez okno.
Starszy pan machnął tylko zdenerwowany ręką i dalej szukał.
- Mówię wam, że zgubił runy w tych ciemnościach… - Trzęsłam się już jak w ataku malarii. - Przepraszam, nie powinnam, wiem… ale nie mogę… - Ryknęłam już niepohamowanym śmiechem.
Marta popatrzyła na mnie zaskoczona, ale po chwili i jej zaczęła drgać broda. Kiedy zrozpaczony Władysław wszedł do salonu, cała nasza trójka śmiała się już jak szalona.
- Runy wpadły mi gdzieś w trawę i nie mogę ich znaleźć - jęknął, nie zwracając na nas uwagi. - Za ciemno, żeby… - Dopiero teraz zauważył nasz nastrój. - A co was tak śmieszy?
Żadne z nas nie potrafiło mu dać odpowiedzi, chociaż próbowaliśmy parę razy.
- Nikt nie wie, co się dzieje z panią Małgosią, a wam wesoło. - Spojrzał na nas z niesmakiem.
Zrobiło nam się trochę głupio. Miał rację. Ale całkiem niepotrzebnie dodał po chwili:
- Wygląda na to, że tylko ja się przejąłem i próbuję coś w tej sprawie robić. Z całą skromnością muszę stwierdzić - dodał z zupełnie nieskromną miną - że spadłem wam z nieba ze swoimi umiejętnościami i powinniście to docenić…
To wywołało tylko kolejny atak śmiechu.
- Nie gniewaj się - powiedziałam, wycierając łzy wierzchem dłoni - ale ostatnio panuje taka napięta atmosfera, że wystarczyło jakieś głupstwo, żeby nas rozśmieszyło. To typowo nerwowa reakcja. A teraz trudno ją powstrzymać. Wystarczy w takiej sytuacji, że kiwniesz palcem, i będziemy umierać ze śmiechu.
Władysław spoglądał jeszcze przez chwilę podejrzliwie, ale zbyt był przejęty swoim niepowodzeniem, żeby długo się nami przejmować. Palcem, na wszelki wypadek, też nie próbował kiwać.
- Może zamiast się śmiać, pomożecie mi ich poszukać? - burknął, rozglądając się wokół siebie. - Potrzebna będzie tylko jakaś dobra lampa.
- Nie mam takiej w domu. - Marta rozłożyła bezradnie ręce. - Zastanawiała się przez chwilę. - Chyba jest mocna latarka w bagażniku u Gośki. Zaraz przyniosę, tylko znajdę zapasowe kluczyki od jej samochodu.
 - Jedna runa mi ocalała, leżała na samym brzegu prześcieradła. - Władysław wyciągnął przed siebie dłoń z drewnianym krążkiem. - To Nauthiz, która symbolizuje ból, niedolę i zły los.
- Jest również traktowana jak dzwonek alarmowy i oznacza przymus szybkiego działania - popisał się znów swoją wiedzą Tadeusz.
- Tak! - zapalił się Władysław. - Mówiłem wam, że znajdę odpowiedź. Małgosia jest w dużym niebezpieczeństwie i potrzebuje natychmiastowej pomocy. Mówiłem wam! Takich znaków nie należy lekceważyć.
- Przymus szybkiego działania? - udałam, że się zastanawiam. - A może to oznacza, że powinniśmy szybko poszukać pozostałych run, bo może w nocy padać i zamokną?
Tym razem nawet Władysław nie wytrzymał i też się roześmiał.
Kątem oka zauważyłam wchodzącą do salonu Martę. Odwróciłam się do niej rozbawiona.
- Znalazłaś latar…? - Śmiech zamarł mi nagle na ustach.
Przyjaciółka wyglądała, jakby zobaczyła upiora. Szeroko otwarte ciemne oczy stanowiły ostry kontrast z przeraźliwie bladą twarzą.
- Boże… - jęknęła, opadając bezwładnie na oparcie fotela. - Boże, ona nigdzie nie wyjechała… Zobaczcie sami…
W otwartych drzwiach na podwórze widać było samochód Małgosi z wysoko uniesioną klapą bagażnika.

"Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela"- Czarno na białym 2013
Kiedy Hazel zawołała mnie do swojego pokoju, miałam naprawdę świetny nastrój. Już nie leżała nieruchomo, siedziała teraz wyprostowana na łóżku i nie patrząc mi w oczy wygładzała wywinięty brzeg prześcieradła.
-Zadzwonisz dzisiaj do Jane - zaczęła niepewnym głosem, nadal nie odrywając wzroku od swojej pracy - i poprosisz, żeby tu przyjechała.
-Będzie jak zechcesz - wzruszyłam ramionami - tylko co ona nam pomoże? Przecież tylko czeka, żeby cię oddać do domu starców.
-Chyba mnie to w końcu nie minie - spuściła głowę jeszcze niżej. Po chwili podniosła ją gwałtownie i patrząc na mnie z wyzwaniem powiedziała głośno:
-Tak postanowiłam i nie dyskutuj ze mną!
Smutek, bezradność, a w końcu determinacja Hazel były nie do zniesienia. Na nowo ogarnęła mnie złość na los, na bezdusznych urzędników i wyrachowanie Jane.
-Nigdzie nie będę dzwonić - zdecydowałam spokojnie - Jeszcze poczekajmy, może nie wszystko stracone? Może w końcu tego sukinsyna ruszy sumienie?
Babcia uśmiechnęła się smutno.
-Jest jeszcze coś, o czym nie pomyślałaś...
Po długiej przerwie, tak jakby bała się powiedzieć to na głos, dodała:
-W tym miesiącu trzeba zapłacić rachunki za prąd i za telefon, a ja już nie mam żadnych pieniędzy.
 O tym rzeczywiście nie pomyślałam! A to już poważny wydatek, zwłaszcza w domu bez gazu, gdzie wszystko było zelektryfikowane. Dochodziło do tego ogrzewanie zimą i klimatyzacja latem.
Teraz to ja nie miałam odwagi spojrzeć babci w oczy.
-Muszę się nad tym zastanowić - powiedziałam cicho i wyszłam z pokoju.
Usiadłam w fotelu przy szerokim oknie w salonie i wpatrywałam się tępym wzrokiem w szybę, po której spływały krople deszczu, tworząc na jej powierzchni skomplikowany wzór. Cienkie strużki przesuwały się zakosami, najpierw powoli, jakby szukając właściwego kierunku, potem, łącząc się z innymi pędziły w postaci wąskiego strumyczka z boku szklanej tafli. Świat za oknem dostosował się do mojego smutnego nastroju. Pomyślałam z rezygnacją, że zbliża się kolejna zima, którą muszę jakoś przetrwać zanim wrócę do Polski. Powrót wstępnie zaplanowałam na wiosnę, chcąc zarobić jak najwięcej i wykorzystać swoją szansę do końca. Wyglądało jednak na to, że trzeba będzie zmienić plany.
 Ogarnął mnie żal na los, który jak zwykle miał dla mnie jakąś niemiłą niespodziankę. Tak się cieszyłam, że dostałam wizę do Ameryki, co wcale nie było takie proste. Spośród około setki starających się tego dnia osób tylko kilkanaście z nich nie odeszło z kwitkiem, a ja właśnie byłam między nimi. Marzyłam, że zobaczę kawałek świata, że zarobię pieniądze i dzięki nim odmieni się nasze życie. Brak pieniędzy był moją ciągłą bolączką, zarówno w dzieciństwie, jak i w późniejszych latach. Wbrew powiedzeniu, że "pieniądze szczęścia nie dają", byłam "w siódmym niebie" widząc, jak moje konto rośnie z miesiąca na miesiąc. 
I nagle, zamiast zarabiać - wydawałam. Musiałyśmy przecież coś jeść, zakupy robiłam już do dłuższego czasu za własne pieniądze .Z każdą wizytą w banku widziałam więc coraz mniejsze kwoty w rubryce "Stan konta". Trzeba było coś w końcu postanowić, nie mogłam przecież zaprzepaścić jedynej może w życiu szansy danej mi przez los. Jeszcze był czas, żeby się ratować. Nikt nie mógł mi zarzucić, że się nie starałam, ale w końcu wszystko ma swoje granice. Musiałam zacząć myśleć o sobie i swojej rodzinie.
Postanowiłam odejść od Hazel.

Weszłam do jej pokoju spokojna i pogodzona z losem.
-Zdecydowałam, że... - babcia podniosła na mnie wzrok. Siedziała tak cały czas, sztywno i nieruchomo czekając na moją decyzję. Już wiedziała, widać to było po jej spojrzeniu. Miałam nadzieję, że rozumiała i nie potępiała mnie za to.
-...Że, że...- zająknęłam się - że zapłacę te rachunki...
Nie mogłam inaczej, cholera, nie mogłam! Gdyby jeszcze nie patrzyła na mnie z takim zrozumieniem i z takim smutkiem! Może byłoby mi łatwiej powiedzieć to wszystko przez telefon, ale tak, prosto w oczy, nie potrafiłam.
Hazel drgnęła zaskoczona i przyjrzała mi się uważnie.
-Mam nadzieję, że wiesz, co robisz?
-Ja też mam taką nadzieję - nie wytrzymałam i rozpłakałam się z żalu i z bezradności.
Trudno, co ma być, to będzie! Przynajmniej bez odrazy będę mogła przeglądać się w lustrze. Postanowiłam zdać się na los i na swoje szczęście, które, jak do tej pory jeszcze mnie nigdy nie opuściło. Wprawdzie odmiana losu przychodziła zwykle niemal w ostatniej chwili, kiedy traciłam już wszelką nadzieję. Ale zawsze jednak przychodziła. Urodziłam się w czepku i wierzyłam w swoją szczęśliwą gwiazdę. A że szczęściu trzeba trochę pomóc, więc i ja mu pomagałam płacąc teraz rachunki. Dawałam losowi czas na interwencję w naszej sprawie.
Po kilku dniach zadzwoniła Jane i nie próbując już nawet udawać, że o niczym nie wie, spytała ze złością:
-Skąd Hazel miała pieniądze na opłaty?!
-Nie wiem - odparłam spokojnie - to nie moja sprawa. Dostałam gotówkę do ręki, zapłaciłam, a reszta mnie nie obchodzi.
Teraz to ty nie będziesz spała spokojnie, pomyślałam z mściwą satysfakcją odkładając słuchawkę telefonu. Zastanawiaj się, gruba franco, gdzie w domu ukryta jest gotówka i ile jej jeszcze jest…

fot. Ryszard Dziedzic